Hitler nie był lewakiem, ale…

Zawsze się zastanawiałem: jak to jest być po stronie buców. Egoistów, szykaniarzy, zwykłych palantów wykorzystujących swoją pozycję, by gnębić innych? Po co być kimś takim, czy to się w ogóle, poza moralnym samopoczuciem, na dłuższą metę opłaca?

Jestem, owszem, skrajnym indywidualistą, ale bez odnoszącego się wzajemnie do siebie mądrze i wyrozumiale, samorealizującego się społeczeństwa o zapewnionych podstawach bytu mój skrajny indywidualizm byłby ciągłą walką z dżunglą i depresją, czyli w zasadzie na nic by się nie zdał, bo przez cały czas musiałbym się zajmować walką o to, by choć przez chwilę się porealizować. Na polu innym niż taka walka, bo gdyby mój indywidualizm syciła sama walka, to równie dobrze mógłbym być zwierzęciem i rolę człowieka odstąpić co bardziej wrażliwym braciom mniejszym, takim szympansim Aniom z Zielonego Wzgórza czy delfinim Jankom Muzykantom.

Dlatego nigdy nie kumałem: co tym pop-konserwatystom przeszkadza równouprawnienie kobiet, śluby gejów, empatyczna opieka psychologiczna, która nie każe ludziom tłumić swoich popędów w imię „mężczyzna pachnie koniem, płacze tylko na grobach przodków, nie maluje się i kopuluje wyłącznie z damami”: nie chcą, to niech nie kopulują z panami, niech śmierdzą koniem, niech lecą się wypłakać na grób przodka, jak se rękę złamią, jak to Wilq ostatnio pięknie opisał, komu to robi. Co im więc przeszkadza lewica, która po prostu pozostawia wybór?

Ale gdy tylko choć na chwilę wlezę znów do lewobanieczki, gdy usłyszę ten jazgot przeideologizowany, czy można o Margot to czy nie to, czy można mieć wybór, czy poprawnie genderowo będzie tak czy siak czy owak, czy wolno mieć afro czy dready, czy to już kulturowe przywłaszczenie, czy można mieć wątpliwości w sprawie postulowanych przez lewicę modeli gospodarki, ich wpływu na demokrację, w ogóle obawiać się jakichś tendencji w lewicowych nurtach, czy wolno to, czy wolno tamto (a wniosek jest taki, że nie wolno, bo to nie jest rozdebatowane ścieranie stanowisk i branie pod uwagę wielu nurtów, które się wzajemnie szlifują, tylko zapędzanie do męczącego dogmatu, gdzie trzeba unisono skandować jedno i to samo, czyli hejt na libków i dziadersów) – to zaczynam mieć ochotę wyśpiewywać peany na cześć mojego szczątkowego egoizmu, podlewać go.

Krzyczeć, że pie**olę waszą polityczną poprawność, że nie będę się do nikogo zwracał tak, jak ten ktoś chce, tylko jak ja chcę itd. Tak samo jak do księdza, do którego nigdy nie powiem „proszę księdza”, bo mam gdzieś jego głupi średniowieczny cosplay w duszpasterza i owieczkę i nie będę w to grał, i to jako owieczka.

Przesadzam, oczywiście, bo nie zamierzam mówić „on” na kogoś, o kim wiem, że tego nie chce i jest to dla niego/niej ważne, ale coś jest na rzeczy, bo chrześcijaństwo też się zaczęło jako ruch empatyków, tak społecznych, jak wobec jednostki, sprzeciwiało się łatwym ocenom moralnym (kto z was jest bez grzechu…) – i co się z nim stało?

Teraz, gdy widzę tych cosplayowców nadętych moralną wyższością i wpychających ludziom głowy w nieświeże już dawno dogmaty, to mam ochotę iść i ich rozgonić jak Jezus petrów ze świątyni, krzycząc, żeby nie niszczyli ludziom psychiki i mentalności tym nakładaniem toksycznego zewnętrznego pancerza na moralność, bo moralność to jest coś, co trzeba podlewać jako szkielet w człowieku rosnący. A taki szkielet może tylko wykształcić otwarte, niedogmatyczne, empatyczne, dialogowe społeczeństwo. Lewica idzie tą samą drogą, którą poszedł Kościół, i w tym sensie mogę zrozumieć tych prawicowców, którzy mówią, że jest jej w obecnym kształcie bliżej mentalnie do totalitarnych ideologii niż liberałom.

Rzecz w tym, że sami nie są liberałami, a jeśli już, to gospodarczymi, a ich kościelny konserwatyzm jest tego totalizmu jeszcze bliżej, ale to inna sprawa.

W każdym razie – szkoda. Bo tylko intelektualna, pragmatyczna lewica, liberalna intelektualnie, empatyczna społecznie – mogłaby nas uratować przed nieuniknionymi barbaryzującymi skutkami rozszerzenia debaty publicznej, czyli czegoś, o co wszyscy demokraci się modlili i co się stało, ale co niesie ze sobą również potencjał, niestety, wulgaryzujący, przynajmniej do czasu, gdy uczestnicy tej debaty pochodzący ze środowisk wykluczonych do tej pory ekonomicznie, a więc i edukacyjnie itd. się z tego wykluczenia nie wyrwą. Społeczeństwa syte myślą w kategoriach samorealizacji, a więc są otwarte i tolerancyjne, bo mogą sobie na to pozwolić.

Te biedne są zachowawcze, bo myślą przetrwaniowo, bo w życiu muszą walczyć o podstawowe potrzeby. To się nie odnosi do wszystkich jednostek, oczywiście, ale – biorąc pod uwagę też inne czynniki – sprawdza się w realu. Wiem, że bogata Arabia Saudyjska jest konserwatywna, ale tam czynnik kulturowy nadal dominuje nad krótkim i w dodatku palcem na piasku pisanym okresem bogactwa, wiem, że Gdula w „Miastku” pisał o odruchu prostackiej pewności siebie pokolenia małej stabilizacji, ale na dłuższą metę to działa. I tylko lewica byłaby w stanie zapewnić szerokim masom tak równość ekonomiczną, jak nieobskuranckie rozumienie świata i społecznych relacji.

Ale zamieniła się w bandę neokleryków i przegrywa wszystko. Jesteśmy więc, dopóki się nie zmieni, skazani na prawicowych populistów. I oby się szybko odczarnczali.